Politykowania kamerą na Berlinale ciąg dalszy. "Synonymes" (reż. Nadav Lapid) to godardowskie z ducha kino biorące się za bary z kwestią francusko-izraelskich traum i grzechów. "Elisa y Marcela" (reż. Isabel Coixet) przynosi z kolei lekcję z historii Hiszpanii i głos w dyskusji o małżeństwach jednopłciowych. Recenzują Adam Kruk i Jakub Popielecki. ***
Uciekinier (
"Synonymes", reż.
Nadav Lapid)
Biegnie i biegnie; wpada do pustego, nieogrzewanego paryskiego domu. Młody, przystojny i obrzezany – widzimy to dokładnie, bo nagości jest w filmie dużo; mężczyzna bierze kąpiel, podczas której ktoś kradnie mu ubrania. Przemarzniętego z wanny zabierają do siebie sąsiedzi Caroline i Émile. Nie wiemy, czy są parą czy rodzeństwem, ale oboje wyraźnie zainteresowani są nagim mężczyzną o biblijnym imieniu Yoav. Zaczynają tworzyć trójkąt, podobny trochę do tego z
"Marzycieli" Bertolucciego. Co jednak w ogóle robi w Paryżu? Kogo kocha, kogo lubi, kogo pocałuje? Czy jest szalony? Dlaczego, choć jest z Izreala, odmawia mówienia po hebrajsku?
W inteligentnie i ze swadą prowadzonej narracji dowiadujemy się tego krok po kroku, część historii mamy jednak dopowiedzieć sobie sami, zdekodować wizualne symbole w obrazie, fakty w historiach opowiadanych przez Yoava odróżnić od zmyśleń. Wyrzuca on ich z siebie wiele – prowokuje, poszukuje. W musztardowym płaszczu, z nieodłącznym słownikiem w dłoni, chce wykuć nową paryską tożsamość. To idzie mu nieźle, gorzej z próbami wyzwolenia się od izraelskiej przyszłości, która prześladuje go nawet tutaj. Paryskie dni przybysza ukazane są w pomysłowy, atrakcyjny wizualnie sposób:
"Synonymes" eksperymentuje z nieoczekiwaną i niekiedy zaskakującą pracą kamery oraz montażem. Podług zasad francuskiej nowej fali, jakby ucięty bywał tu początek i koniec sceny. Dzięki temu zrywa z pozorem poukładanej, domkniętej historii, bo i życie bohatera, który stara się żyć chwilą, nie jest poukładane.
W portrecie młodych bohaterów, chcących "żyć własnym życiem" reżyser
Nadav Lapid nawiązuje wyraźnie do wczesnych filmów
Godarda i
Bertolucciego (mnie podczas seansu stawał przed oczami
Pierre Clémenti z
"Przed rewolucją"), ale ich nie naśladuje. Stara się odświeżyć formułę kina kontestacji, która – jak się okazuje – ciągle nadaje się do opowiadania o niespokojnych duszach i niespokojnej Europie. Robi to choćby poprzez wzbogacanie nowofalowej poetyki o – obowiązkową w dzisiejszym arthousie – sporą dawkę nagości. Co ważne: nagości męskiej. Nie tylko bowiem Caroline i Émile zapatrzeni są w Yoava, ale kocha go także kamera. Nie ze względu na nadzwyczajny talent aktorski wcielającego się w tę postać
Toma Merciera, ale jego ciało filmowane w homoerotycznych ujęciach. Wiedząc, że reżyser opowiada tu w dużej mierze swoją własną historię, ociera się to jakoś o narcyzm.
Całą recenzję Adama Kruka przeczytacie TUTAJ. ***
Klub pierwszych żon (
"Elisa y Marcela", reż.
Isabel Coixet)
W 2015
Isabel Coixet otworzyła festiwal w Berlinie filmem
"Nadie quiere la noche" o żonie zdobywcy bieguna północnego, która wyrusza za mężem na koniec świata. Cztery lata później reżyserka wraca na Berlinale z kolejną "her-story". Tym razem ma dla nas opowieść o parze kobiet, które w 1901 roku zawarły pierwsze w dziejach Hiszpanii (żeńskie) małżeństwo jednopłciowe.
"Elisa y Marcela" jest "her-storią", bo walczy o miejsce kobiet w annałach, jawnie argumentuje za równouprawnieniem i przypomina, jakich poświęceń wymagały początki tej walki. Ale to też "her-storia" samej
Coixet, film ewidentnie osobisty, nakręcony z potrzeby serca. A że to wszystko nie gwarantuje jeszcze wielkiego kina, to już inna sprawa.
Ów osobisty ton zdradza otwierająca scena. Widzimy sylwetkę kobiety z rozwianym włosem – symbolizującą najpewniej samą
Coixet – która wspomina szczęśliwe dzieciństwo i mniej szczęśliwe dojrzewanie, kiedy to zaczęła zmagać się z pytaniami, na jakie nie znalazła prostych odpowiedzi. Reżyserka roztacza tu wizję świata przekraczającego czarno-białe (czy męsko-żeńskie) normy. Świata, do jakiego trzeba dojrzeć, bogatego w formy nie dające się wtłoczyć w ramy – dajmy na to – tradycji. Świata, w którym "miłość", "rodzina" czy "małżeństwo" niejedno mają imię, wymykają się ciasnym definicjom. Sęk w tym, że
"Elisa y Marcela" jest filmem nieco zbyt czarno-białym – i to nie tylko dosłownie.
Coixet opowiada historię swoich bohaterek w słusznej sprawie, ale przybiera przy tym nachalnie nauczycielską pozę. Zamiast porywającego argumentu dostajemy więc czytankę.
Jak na czytankę przystało, wszystko zaczyna się w szkole. Elisa (
Natalia de Molina) i Marcela (
Greta Fernández) poznają się w klasztornym gimnazjum i szybko wpadają sobie w oko. Pod fasadą przykładnej uczennicy starsza Elisa skrywa buntowniczą, niepokorną duszę: szybko zdradza nowej koleżance, że w żadnym wypadku nie wierzy w Boga. Marcela jest młodsza i strachliwsza, ale też surowiej doświadczona przez życie: sama jeszcze nie wie, wierzyć czy nie. Pierwsze nieśmiałe odruchy życzliwości i sympatii, pierwsze szczere wyznania, pierwszy dotyk: dziewczyny wkrótce uświadamiają sobie, że nie mogą bez siebie żyć. Reszta świata nie wykaże jednak zrozumienia.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.