W komentarzu do oceny określiłam film jako nikczemny. Nie dlatego, że uważam, by było to złe kino. Przeciwnie, film wybija się wśród innych filmów hiszpańskich czy europejskich, które dotąd oglądałam.
Film jest nikczemny, bo nikczemnie postępuje z nami Vermut. Zaczyna od uroczej początkowej sceny ze sztuczką magiczną, wzruszającej i tragicznej, ale jednak ciepłej opowieści o miłości ojca do córki… Po czym niszczy nasze wyobrażenia o bohaterach, zatapiając je w brutalności, autodestrukcji i potwornych w skutkach wyborach. Najtragiczniejsze jest własnie to, że każdy z bohaterów MA wybór. Ale wybiera źle: ze względu na słabość, lęk, zazdrość czy zawziętość. To, co miało być wzruszającą historią o ojcowskiej miłości, okazuje się opowieścią o tym, jak potrafimy zniszczyć samych siebie i wszystkich, którzy nas otaczają. Ostatnia scena, gdzie Damián powtarza magiczną sztuczkę Barbary, wydaje się sarkastycznym prychnięciem w twarz widza.
Jak widać, film wzbudził we mnie bardzo silne emocje. I tak chyba powinno być z wybitnym kinem.
Nikczemni to my jesteśmy, niby homo sapiens, ale tak naprawdę to egoiści, często zakrywający swój egoizm postawami altruistycznymi; chcemy dobrze, poświęcamy się (najczęściej dla swoich bliskich, geny górą!), nie bierzemy jednak pod uwagę skutków naszych dobrych "chceń", stąd biorą się przedmiotowa miłość psychiatry, ciemna fascynacja nauczyciela matematyki, zaślepienie nauczyciela hiszpańskiego itd. Ludzie rozumni tracą rozum.