Fabuła filmu nie jest specjalnie wymyślna, choć bardziej złożona niż podaje to skrócony opis w Filmwebie. Film jest jak na ówczesne czasy monumentalny w inscenizacji. Pejzaże i przyroda Afryki na pewno olśniewały.
Ale czarny ląd jest tu tylko ciekawym, migotliwym tłem dla dramatu psychologicznego, jaki rozgrywa się w trójkącie (momentami w kwadracie) głównych bohaterów. Pojedynki dzikich zwierząt pokazują, do jakiego stopnia i ludzie kierują się instynktami. Potrzebą dominacji, strachem, pożądaniem…
Spektakl dzikiej przyrody wybrzmiewa i kipi energią, ale w rzeczywistości kieruje nas ku bardzo kameralnym rozmowom czworga ludzi (znowu w różnych konfiguracjach). Nie wiadomo czy bardziej zagubionych w dżunglach czy we własnym, niełatwym i nie oczywistym życiu. To wszystko przez blisko dwie godziny, w których w przeciwieństwie do potężnego ryku oglądanych bestii niewiele się dzieje, niewiele pada słów a większości uczuć i emocji a zwłaszcza przeszłych historii reżyser i aktorzy karzą nam się domyślać z urywanych zdań i ukradkowych spojrzeń. Czasem aż za dużo tych niedopowiedzeń… I nie miałoby to takiej siły wyrazu gdyby nie aktorska trójka. Przy całym rozmachu bez tych nazwisk film byłby zwyczajnie nudny. Dzięki nim może być momentami niezapomniany.
W pojedynku kobiecych gwiazd zdecydowanie wygrywa Ava… dominująca, silna i świadoma swoich atutów a jednocześnie szczera i oddana. Jednak Grace, młodziutka i delikatna, fantastycznie wpisuje się w klimat relacji i charakter swojej postaci.
Fabuła przeciętna, ale dodaję 2 punkty za klimat Afryki i za bliskość z przyrodą. Nie jest to film przyrodniczy, ale w połączeniu z faktem, że to produkt amerykański z lat 50tych, można się zachwycić.
*każą
każą od 'rozkazywać', a nie karzą od 'karać', a chyba chodzi o to pierwsze znaczenie