Pięć miast, pięć historii dziejących się jednej nocy na planecie Ziemia. Jarmusch zdaje się patrzeć na rzeczywistość oczami przybysza z innej planety. Wybiera te fragmenty rzeczywistości, które wydawać się mogą zwyczajne, ale udaje mu się uchwycić coś niezwykłego i ludzkiego zarazem. Kontynuuje tu stałe wątki swoich filmów. Figura outsidera, przybysza z zewnątrz muszącego radzić sobie w obcej rzeczywistości wraca tutaj w postaci niemieckiego imigranta. Ale poczucie bycia obcym nie sprowadza się do kwestii narodowościowych czy kulturowych. Jarmuschowski bohater to "nietutejszy" i jest nim w równym stopniu niemiecki imigrant, niemogący odnaleźć się w amerykańskiej rzeczywistości, co dziewczyna odrzucająca karierę w branży filmowej na rzecz "kariery" mechanika. Nietutejszym może być czarnoskóry taksówkarz muszący wysłuchiwać rasistowskich zaczepek z ust (o ironio!) czarnoskórych dygnitarzy jak i niewidoma dziewczyna rekompensująca brak zmysłu wzroku niespotykaną intuicją. Nietutejszym jest również ksiądz katolicki, który wyraźnie nie odnajduje się w opowieści rzymskiego taksówkarza, który z niespotykaną pasją oddaje się swym erotycznym wynurzeniom. Ale "Noc na Ziemi" to film nie tylko o obcości ale również i może przede wszystkim o bliskości. Każdy nietutejszy staje się swojakiem, jeśli tylko spotka przychylnego tubylca. Bo człowieczeństwa nie definiują społeczno-kulturowo-etniczne cechy, ale tęsknota za kontaktem z drugim człowiekiem, za bliskością i zrozumieniem, które realizują się ponad wszelkimi dzielącymi nas barierami. Jarmusch pokazuje jak ludzie są sobie obcy i bliscy zarazem, jak trudno o prawdziwe porozumienie między ludźmi, które bywa tylko chwilowym przebłyskiem, krótkim spotkaniem, ale kiedy już się wydarzy pozostawia trwały ślad.