Tak jak w wielu innych filmach Alfreda Hitchcocka, tak i w tym pojawia się motyw bohatera, który został wplątany w aferę i musi udowodnić swoją niewinność. Tym razem chodzi o legendarnego złodzieja klejnotów (obecnie przebywającego na emeryturze), Johna Robie'go (Cary Grant), zwanego "Kotem". Ktoś okrada bogatych ludzi w identyczny sposób jak niegdyś John. Bohater musi znaleźć osobę podszywającą się pod niego, zanim będzie za późno. W międzyczasie, "Kot" nawiązuje romans z piękną Frances Stevens (Grace Kelly).
Hitchcock zręcznie żongluje tu różnymi gatunkami, od romansu, przez komedię, po thriller - jego ulubiony gatunek w którym jest niekwestionowanym mistrzem. Dlatego też nie sposób się na tym filmie nudzić. Nasze oczy pieszczą rewelacyjne zdjęcia Roberta Burksa (w pełni zasłużony Oskar) nakręcone w najpiękniejszych plenerach Lazurowego Wybrzeża. Przepych dosłownie aż wylewa się z ekranu. Tak, właśnie tak bawią się i odpoczywają bogacze. Intryga jest niezbyt skomplikowana i nie aż tak mocno zaskakująca jak możnaby tego oczekiwać. I dobrze, przecież nie zawsze film Hitchcocka musi wprawiać widza w totalny szok. Silnym punktem "Złodzieja w hotelu" są role dwóch wielkich gwiazd, przyciągających uwagę widza niczym magnes. Zarówno Kelly jak i Grant, dobrze wywiązali się z powierzonych im ról. Grace jest śliczna i elegancka. Cary nawet gdy policzkuje kobietę, nie traci nic ze swojego dżentelmeńskiego uroku. Całości dopełnia specyficzny (jak to u Hitcha) humor. "Złodziej w hotelu" jest filmem wyraźnie lżejszym, nie tak mrocznym jak inne obrazy Hitchcocka i nie aż tak bardzo trzymającym w napięciu jak mogłoby sugerować nazwisko reżysera. Pomimo tego, świetnie ogląda się ów obraz i trzeba przyznać, że niewiele podobnych produkcji kręconych współcześnie może mu dorównać.